Marta odniosła sukces, jest znaną aktorką, gwiazdą popularnych seriali. Pomimo sławy i pieniędzy, wciąż nie może ułożyć sobie życia. Samotnie wychowała dorosłą już córkę. W przeciwieństwie do silnej i dominującej starszej siostry, Kasia jest wrażliwa i ma skłonność do egzaltacji. Pracuje jako nauczycielka. Jej małżeństwo jest dalekie od ideału, mąż to życiowy nieudacznik, który bezskutecznie poszukuje pracy. Siostry nie przepadają za sobą, jednak nagła choroba matki zmusza je do wspólnego działania. Muszą zaopiekować się ukochanym ale despotycznym ojcem. Marta i Kasia stopniowo zbliżają się do siebie i odzyskują utracony kontakt, co wywołuje szereg tragikomicznych sytuacji.
(na podst. materiałów dystrybutora)
W jednej z recenzji poświęconych Pani filmowi napisano, że twórca, który podejmuje tak trudne tematy i nadaje filmowi tytuł „Moje córki krowy” musi mieć bardzo duży dystans do siebie. Tytuł jest pierwszą zapowiedzią, niejako zapisanym zwiastunem filmu. Jaka była historia tytułu Pani filmu i czy od początku był on oczywisty dla producentów?
Nigdy nie kryłam informacji, że film inspirowany jest moimi przeżyciami. Były one jednak tylko inspiracją, a scenariusz nie odwzorowywał dokładnie wydarzeń, które miały miejsce w mojej rodzinie.
Ale były one punktem wyjścia: najpierw napisałam dziennik, później powstała pierwsza wersja scenariusza, której nadałam tytuł „Anestezja”. Ten tytuł jednak nie ostał się; był zbyt prosty, zbyt oczywisty.
Pisałam kolejne wersje scenariusza, które przybierały coraz lżejsze formy, stawały się coraz bardziej słodko-gorzkim kolażem. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, który zaczerpnęłam z wypowiedzi filmowego ojca (w tej roli Marian Dziędziel). Patrząc na pasące się na pastwisku krowy mówi w pewnej chwili do córek, „O, wasze koleżanki”. A one odbierają te słowa jako najpiękniejszy komplement.
Przed obejrzeniem filmu ten tytuł może zaskakiwać, ale „po” rzeczywiście wszystko się wyjaśnia.
Od początku wiedziałam, że mimo pewnej niepoprawności językowej w tym tytule jest siła. Że jest intrygujący. Dystrybutor miał co prawda obawy i próbował zmieniać go na „Moją siostrę”. Przez kilka miesięcy film funkcjonował pod takim tytułem, ale szczęśliwie, kiedy do projektu – jako partner marketingowy – dołączyła telewizja TVN, Edward Miszczak zasugerował powrót do pierwszej wersji tytułu. I tak się stało.
Określenie, którym ojciec zwraca się do córek w finałowej scenie wcześniej kilkakrotnie pada z ust aktorek wcielających się w postaci sióstr. Widz może się zorientować, że kobiety nie darzą się sympatią. Jak kreowała Pani te postaci w fazie pisania scenariusza? Czy od początku było wiadomo, że jedna będzie bardzo uczuciowa, nawet nieco infantylna, a druga zdecydowana, twardo stojąca na ziemi?
W filmie – jak w życiu – siostry są totalnie różne. Wielu ludzi, którzy mają starszą lub młodszą siostrę może to potwierdzić. Zazwyczaj siostry mają odmienne charaktery i „wkładane są” przez rodziców w totalnie różne życiowe role. Gdy jedna jest silna, druga może być słabsza.
Mimo prawdziwych inspiracji filmowa Marta (kreowana przez Agatę Kuleszę) nie jest moim alter ego, tak jak jej siostra Kasia (w tej roli Gabriela Muskała) nie gra mojej siostry. Obie postaci zostały mocno „zagęszczone” dla potrzeb scenariusza, a ich ekranowe perypetie są wykreowane na potrzeby filmu.
Najtrudniej było odpowiedzieć sobie na pytanie, czy osią filmu ma być tylko jedna z sióstr, a druga będzie stanowić dopełnienie, czy obie postaci będą niemal równoważne. Zdecydowałam się na drugie rozwiązanie, stawiając między siostrami niemalże znak równości.
Jaką rolę w procesie kreacji odegrał script doctor?
W przypadku filmu, który dotyka tematów osobistych, pisze się zazwyczaj bardzo osobisty scenariusz. Z jednej strony jest to dobre dla filmu, ponieważ czerpiąc z własnych przeżyć i emocji, oddajemy je w autentyczny sposób, ale z drugiej często brakuje dystansu do opowiadanej historii.
Tradycją czeskiej szkoły FAMU, którą kończyłam, jest angażowanie dramaturga – tam zarówno do filmu fabularnego, jak i teatru czy serialu telewizyjnego. To dramaturg dba o zachowanie sensu narracyjnego opowiadanej historii. Nie chodzi tylko i wyłącznie o wskazanie punktów zwrotnych czy budowanie koncepcji klasycznej opowieści filmowej, ale o to, by ktoś, kto czyta scenariusz ocenił go „na zimno”, nie wchodząc w emocje scenarzysty.
Gdy pracowałam nad drugą wersją scenariusza, do mojego filmu zaprosiłam, jako script doctora, Marcina Sobieszczańskiego. Wtedy właśnie umarł mój ojciec.
Maciej nie zagłębiał się jednak w moje stany emocjonalne i nie ingerował w treść scenariusza. Dzięki temu nie popadłam w sentymentalizm, zresztą przez cały czas pisania scenariusza, kręcenia filmu i montowania broniłam się przed łatwymi wzruszeniami i nadmierną emocjonalnością.
Filmowe postaci są wypadkową scenariusza i tego, co niosą ze sobą konkretne aktorki. Ponieważ w ostatnich latach kręciłam dużo seriali telewizyjnych, poznałam wiele wspaniałych aktorek tuż po czterdziestce, dla których jest mało ról w polskich filmach.
Z szerokiego grona wybrałam dwie. Gabrysia Muskała była związana z projektem dość wcześnie; już od 2-3 wersji scenariusza wiedziałam, że to ona zagra Kasię. Agatę Kuleszę zaprosiłam do filmu, gdy była świeżo po „Idzie”, ale jeszcze przed Oscarem. Dołączyła do nas na dwa miesiące przed zdjęciami. Po rolach w filmach kostiumowych chciała zagrać współczesną postać, a w jednym z wywiadów powiedziała nawet, że jest to pierwszy od dawna film, kiedy jej bohaterka nie umiera na ekranie.
Postać Marty było mi najtrudniej obsadzić. W pewnym momencie zauważyliśmy, że ta postać żyje własnym życiem i nie zachowałaby się ani tak jak ja, ani jak Agata. W scenariuszu napisałam, że Marta odbiera wyniki histopatologii ojca i reaguje histerycznie, napada na pielęgniarkę. Próbowaliśmy tę scenę zrealizować zgodnie ze scenariuszem – ale jakoś nie pasowało to do tej postaci. Próbowaliśmy, jakby zareagowała prywatnie Agata – ale też nie wychodziło. Okazało się, że grana przez nią postać „odkleiła się” i od scenariusza, i od aktorki, i żyła swoim własnym życiem. A w tym nie było miejsca na histeryczne reakcje, gdyż Marta zareagowałaby zupełnie inaczej, „na zimno”. Wtedy już wiedzieliśmy, że Marta kumuluje w sobie wszystkie stresy, dlatego mogliśmy pozwolić sobie na improwizację. Mam jednak świadomość, że film byłby zupełnie inny, gdybym w głównych rolach obsadziła inne aktorki, które np. są jedynaczkami. Tymczasem obie – zarówno Agata Kulesza jak i Gabrysia Muskała – w prywatnym życiu również mają siostry. Posiadały więc ogromny background życiowy, który mogły wykorzystać.
Jak wśród bohaterek o skrajnie różnych temperamentach odnajdywał się filmowy ojciec?
Marian [Dziędziel – przyp. red] zagrał wspaniale i jestem bardzo szczęśliwa, że to jemu powierzyłam rolę ojca. We wcześniejszych filmach ten aktor był często obsadzany w rolach silnych mężczyzn. Teraz musiał zagrać delikatną postać, bezradną w obliczu choroby. To rola człowieka, który oddala się od rzeczywistości, mózgowo „odjeżdża na manowce”. Jego ciało jest jeszcze sprawne, ale myślami jest już gdzieś indziej, ponieważ guz zaburza funkcjonowanie pewnych obszarów mózgu. Aktor musiał to „złapać” i z jednej strony pokazać fizyczność, a z drugiej powolne żegnanie się z życiem, psychiczne odchodzenie. To było bardzo trudne.
Wlał w tę postać dużo ciepła, przenosząc na nią swoje życiowe doświadczenia. Na plan przychodził ze starą bazarową reklamówką. Podobno na szczęście. Miał ją pracując przy „Weselu” Smarzowskiego i teraz znowu odszukał w domu. Takie drobiazgi tworzyły atmosferę na planie, która – jak sądzę – przełożyła się na film.
Rozmawiała Jolanta Tokarczyk
Cały tekst do przeczytania w nr 4/2015 do nabycia na www.filmtvkamera.pl/kiosk