„Ikar. Legenda Mietka Kosza” to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia niewidomego geniusza fortepianu. Mietek jako dziecko traci wzrok. Jego matka oddaje go pod opiekę sióstr zakonnych w Laskach.
W ośrodku dla niewidomych chłopiec odkrywa, że muzyka może się dla niego stać sposobem na to, by na nowo widzieć i opowiadać świat. Mietek zostaje świetnym pianistą klasycznym, jednak gdy odkrywa jazz, ma już tylko jeden cel – zostać najlepszym pianistą jazzowym w Polsce. Odnosi coraz większe sukcesy, nie tylko w kraju, lecz także na świecie. Wygrywa prestiżowy Montreux Jazz Festival. W jego życiu niespodziewanie pojawia się charyzmatyczna wokalistka Zuza. To spotkanie wszystko zmienia.
Mietek Kosz – Dawid Ogrodnik
Mały Mietek – Cyprian Grabowski
Bogdan Danowicz – Piotr Adamczyk
Gutek – Mikołaj Chroboczek
Marta – Wiktoria Gorodeckaja
Zuza – Justyna Wasilewska
Włodek – Michał Filipiak
Matka Mietka – Jowita Budnik
Ojciec Mietka – Jacek Koman
Zenek, brat Mietka – Dariusz Chojnacki
Marian Wolski – Grzegorz Mielczarek
Basia – Barbara Wypych
Siostra Halina – Katarzyna Wajda
Prof. Aniela – Maja Komorowska
Obsada:
Reżyser o filmie:
Kiedy poznałem życiorys i twórczość Kosza, nie mogłem uwierzyć, że w naszym kraju został on prawie całkowicie zapomniany. Mimo że wzbraniałem się przed tym, by po filmie „Chce się żyć” reżyserować kolejny obraz o niepełnosprawnym bohaterze, zdecydowałem się na tę idącą pod prąd biografię kogoś, kto nie istnieje w powszechnej świadomości. Nie jest to jednak pomnikowa biografia, nie jest to kolejny film o człowieku, któremu mamy współczuć i się nad nim litować. Mietek Kosz nie był pomnikiem, był normalnym facetem, ze swoimi zaletami i wadami. Muzycy go podziwiali, ale się go bali.
Chłopak z biednej zamojskiej wsi, od 12. roku życia niewidomy, rzucił wyzwanie losowi, na który chciano go skazać, i postanowił, że będzie najlepszym pianistą jazzowym w Polsce i na świecie. „Grając, widzę. Dopóki gram, jestem zdrowy” – tak mówił o sobie i swojej muzyce. To film o podążaniu za marzeniami wbrew trudom codziennego życia, nieprzychylnym czasom i innym ludziom. To historia buntownika, który chciał grać jazz, żyć po swojemu, o jego drodze na szczyt i walce z demonami – samotnością, nałogiem oraz brakiem miłości. To także opowieść o cenie, którą płaci się za marzenia i geniusz.
„Ikar…” to historia o fenomenie i życiowym paradoksie. Przewrotność losu sprawiła, że w wyniku choroby odkryto dla świata muzyki samorodny talent Kosza, który był jak tytułowy Ikar – wzleciał wysoko i stał się objawieniem polskich oraz zagranicznych sal koncertowych. Wróżono mu wielką, międzynarodową karierę. Po koncertach w Paryżu i nagrodach na najważniejszych jazzowych festiwalach w Montreux czy Wiedniu miał jechać na podbój Ameryki. Nie zdążył.
W jednym z wywiadów Mietek Kosz powiedział: „Ja naprawdę lubię muzykę, ale najbardziej cenię taką, która przygnębia, wpycha mnie w siebie, sprawia, że czuję, że życie jest dramatyczną przygodą do samego końca”. Życie Mietka Kosza było dramatyczną przygodą pełną chwil wzruszających, śmiesznych i tragicznych. Było jak jego gra – wielką improwizacją, mieszanką goryczy i smutku, radości i humoru, miłości i pasji. Taki też jest film o nim – momentami drastyczny i gorzki, kiedy indziej lekki i zabawny, pełen wspaniałej muzyki.
„Ikar…” to film o sile, jaką daje pasja. Pasją Mietka Kosza był jazz. Poświęcił tej muzyce całe swoje życie. Jazz był również jego obsesją i rozpaczą, ale przede wszystkim wielką radością. Do swojej publiczności pianista mówił: „Żyję po to, by dla was grać, byście mnie słuchali, przeżywali razem ze mną i klaskali”.
Mietek Kosz w filmie został ożywiony dzięki genialnej kreacji Dawida Ogrodnika. To artysta bezkompromisowy, który zna swoją wartość, wie, czego chce, i rzuca wyzwanie światu: „Jestem Mietek Kosz. Zapamiętajcie to nazwisko”. Wierzę w to, że film „Ikar…” 46 lat po tragicznej śmierci Mieczysława Kosza przypomni widzom jego nazwisko i muzykę.
Maciej Pieprzyca
MIECZYSŁAW KOSZ – SYLWETKA MUZYKA
Choć nici ludzkich losów nigdy się nie plączą dwa razy w ten sam sposób, trudno nie skojarzyć historii Mieczysława Kosza z biografią Raya Charlesa. Zanim jednak będzie o podobieństwach, warto zaznaczyć podstawową różnicę: w opowieści o polskim pianiście próżno szukać happy endu. Ray odchodził w wieku 73 lat jako artysta spełniony, doceniony na całym globie, obsypany honorami – z Grammy za całokształt twórczości na czele – i otoczony rodziną i sporym tłumem przyjaciół. Kosz miał ledwie 29 lat, kiedy zginął tragicznie 31 maja 1973 roku. Wypadł z okna wynajętego pokoju przy ul. Pięknej, z trzeciego piętra. A może wyskoczył? Nie wiadomo, nie ma świadków i nikt nie był z nim wówczas na tyle blisko, by jednoznacznie stwierdzić, czy pianista planował samobójstwo. A przecież miał już na koncie sukcesy, chwalono go jako interpretatora i kompozytora, świat nadstawiał ucha. To było dopiero preludium…
„Nie zamierzam analizować przyczyny i powodu tragedii Kosza, ale na pewno jedną z najistotniejszych przyczyn była jego samotność, brak oparcia w bliskich ludziach, brak troski o ugruntowanie wartości i talentu, jaki reprezentował – komentował śmierć jazzmana Edwin Kowalik, również niewidomy pianista, a jednocześnie znakomity publicysta.
– Kryje się za tą tragedią przegrana samotnej, bezsilnej walki, brak pomocnej dłoni”.
Mieczysław Kosz urodził się 10 lutego 1944 roku w trudny, wojenny czas na Roztoczu, we wsi Antoniówka nieopodal Tomaszowa Lubelskiego. Był jedynym dzieckiem Stanisława i Agaty, przez ojca niechcianym i niekochanym. Zaczął życie od doświadczenia ubóstwa – w jednym pomieszczeniu gnieździło się 16 osób: oprócz Kosza i jego rodziców mieszkali tam brat matki i szwagier z rodzinami – a później było jeszcze gorzej. Zachorował, prawdopodobnie na jaskrę, ale nie było możliwości natychmiastowego leczenia, więc pomoc medyczną otrzymał za późno. Jako pięciolatek trafił do ośrodka dla niewidomych w Laskach, gdzie zwrócił uwagę wychowawców szczególnym wyczuleniem na dźwięki: na spacerach wsłuchiwał się w rezonujące słupy telegraficzne. Gdy miał osiem lat, trafił do podstawowej szkoły muzycznej dla niewidomych przy ul. Józefińskiej, gdzie jego talent mógł się wreszcie rozwinąć.
Ray Charles miał cztery, może pięć lat, kiedy jaskra zabrała mu wzrok. Rodzice nie mieli ani umiejętności, ani możliwości, by zapewnić mu w domu odpowiednią opiekę, więc trafił do szkoły dla ociemniałych i niesłyszących w St. Augustine na Florydzie. Niewiele później rodzice zmarli, a Ray w dorosłość wkraczał biedny i głodny. Z Mieczysławem Koszem łączy go jednak nie tylko doświadczenie niepełnosprawności i pustych kieszeni, lecz także to, że obaj w muzyce znaleźli sposób na opisanie świata, zarówno zewnętrznego, jak i własnego, przesyconego melancholią i bólem. Obaj za nic mieli stylistyczne granice – swobodnie poruszali się pomiędzy gatunkami i epokami. Ray Charles grał jazz, bluesa, soul, country i wszystko, co pomiędzy, ale znał również klasyków. Z kolei unikalny, urzekający wrażliwością i spokojem styl Mieczysława Kosza wykuwał się z fascynacji zarówno polską muzyką ludową, jak i twórczością Chopina, ale też – co oczywiste – nowoczesnym jazzem z Ameryki, z Billem Evansem na czele.
Znana jest anegdota z życia Raya Charlesa – wówczas już żyjącego w dostatku człowieka sukcesu – którego pilot prywatnego odrzutowca zapraszał do kokpitu i uczył pilotowania samolotu. Mieczysław Kosz też marzył o lataniu. Kiedy za dużo wypił (skłonność do używek to kolejna wspólna cecha obu panów), mówił znajomym, że jest ptakiem, że będzie fruwał. Ku ich przerażeniu podchodził do okna i niebezpiecznie się wychylał…
DAWID OGRODNIK
O SCENARIUSZU
Kiedy po pierwszej lekturze scenariusza spotkałem się z Maciejem Pieprzycą, byłem oczarowany tą historią i jej bohaterem. Zwłaszcza że jest to historia oparta na faktach. Właściwie w czasie tego pierwszego spotkania nie miałem żadnych uwag do tekstu. Dopiero później, w czasie pracy nad rolą wspólnie z Maciejem poświęciliśmy trzy miesiące, aby ten scenariusz stał się jeszcze lepszy. Inspirowaliśmy się nawzajem.
O PRZYGOTOWANIACH DO ROLI
Moja praca z Maciejem Pieprzycą kolejny raz okazała się wielkim wyzwaniem. Podobnie jak przy filmie „Chce się żyć” stanęliśmy przed wielką niewiadomą i na początku nie mieliśmy gotowej recepty, jak opowiedzieć tę historię. Z jednej strony mówimy o niepełnosprawności Kosza, który był niewidomy, a z drugiej – o jego wielkim talencie muzycznym i o tym, jak jedno determinuje drugie. To była bardzo trudna rola do przygotowania, a reżyser ponownie zostawił mi bardzo duże pole do interpretacji.
Początek tej współpracy wiązał się dla mnie z frustracją: to, co chciałem osiągnąć, było bardzo odległe, początkowo nie wiedziałem też, jakich środków użyć, aby być w tej roli możliwie najbardziej wiarygodny. Pracę nad nią zacząłem od lekcji pianina u poleconego przez Leszka Możdżera nauczyciela, ale bardzo szybko zrozumiałem, że nie jest to dobry kierunek – mimo że skończyłem szkołę muzyczną drugiego stopnia, nie byłem w stanie w trzy miesiące osiągnąć poziomu, który pozwoliłby mi zagrać te utwory samodzielnie, wymagałoby to lat ćwiczeń. Wtedy zadzwoniłem do Leszka Możdżera i poprosiłem, żeby wysłał mi swoje interpretacje tych utworów i nagrania siebie, kiedy gra – z różnych kamer, z różnych ujęć, tak abym mógł oddać wiarygodnie jego grę. Starałem się go naśladować.
Do tej roli musiałem też dużo schudnąć. Sporo czasu poświęcałem na intensywne treningi w siłowni. Podczas nich nieustannie słuchałem utworów, które przygotowywałem do filmu. Potem doszedł jeszcze temat samych ruchów przy fortepianie. Niestety, w przypadku Kosza dysponowaliśmy tylko jednym krótkim nagraniem z koncertu, na którym pianista był dosyć statyczny. Kolejnym etapem były więc próby dopasowania tego ruchu do muzyki. Początkowo zupełnie mi się to nie udawało. Był to dla mnie moment załamania. Zacząłem szukać odpowiedzi w muzyce. Jeszcze intensywniej wsłuchiwałem się w utwory, szukałem również inspiracji w interpretacjach Keitha Jarretta i wtedy udało mi się w końcu – mam nadzieję – oddać ducha muzyki Mieczysława Kosza.
Przygotowania do roli rozpoczęły się od odwiedzin ośrodka dla niewidomych w Laskach. Spotkałem się z dyrektorem tej placówki i podopiecznymi. Miałem szansę przyglądać się temu, jak funkcjonują. Potem kupiłem podręcznik dla wychowawców osób niewidomych, który uczy, jak przygotować ich do samodzielnego funkcjonowania w społeczeństwie. Obejrzałem kilka filmów o osobach niewidomych: „Zapach kobiety”, „Imagine”, „Carte Blanche”, oglądałem m.in. świetny dokument „Kraina ciszy i ciemności” Wernera Herzoga. Pozostała jeszcze kwestia oczu
– w filmach często widzimy, że aktorzy grający niewidomych patrzą w jeden punkt, gdzieś daleko. Ja, oglądając dokumenty o osobach niewidomych, rozmawiając z nimi, nigdy nie zauważyłem, żeby gałki oczne ludzi niewidomych tak zastygały, raczej poruszają się w niekontrolowany sposób. Tak też zdecydowałem się pokazać oczy mojego bohatera. Bardzo ważne było dla mnie również spotkanie z niewidomym producentem muzycznym, który prowadzi swoje studio nagrań. To spotkanie było niesamowite, ponieważ w czasie, który z nim spędziłem, trudno było mi uwierzyć, że rzeczywiście jest niewidomy. Z taką swobodą i pewnością się poruszał! Wtedy zrozumiałem, że można być niewidomym, a jednak w znanej sobie przestrzeni funkcjonować właściwie tak, jakby się widziało.