w kinach od 18 lipca 2025 r.
REALIZATORZY
Reżyseria
Ken Scott
Scenariusz
Ken Scott na podstawie książki Rolanda Pereza
Zdjęcia
Guillaume Schiffman
Montaż
Dorian Rigal-Ansous, Yvann Thibaudeau
Producenci
Sidonie Dumas, Sophie Tepper
OBSADA
Leïla Bekhti – Esther Perez
Jonathan Cohen – Roland Perez
Joséphine Japy – Litzie Gozlan
Sylvie Vartan – Sylvie Vartan
O FILMIE
tytuł oryginalny
Ma mère, Dieu et Sylvie Vartan
kraj produkcji
Francja, Kanada 2025
Produkcja
Egérie Productions, Gaumont, Christal Films
gatunek
dramat / komedia
czas trwania
102 min
dystrybucja w Polsce: Best Film CO
przy wsparciu
The Creative Europe Programme – MEDIA of the European Union
OPIS FILMU
Paryż, 1963 rok. Najmłodszy z sześciorga rodzeństwa Roland to chłopiec niepodobny do innych. Według lekarzy nigdy nie będzie chodził, ale jego nieugięta matka, Esther, stanowczo odmawia pogodzenia się z tym wyrokiem. Dzięki połączeniu niezachwianej wiary i wyjątkowej zdolności do zaprzeczania rzeczywistości postanawia stawić czoła (pozornie) nieprzezwyciężonym przeciwnościom.
Jej ogromna odwaga i miłość, cięty język oraz zamiłowanie do żartowania i wiara w medycynę alternatywną torują drogę Rolandowi do cudownego życia, które jego matka dla niego wymarzyła.
Bóg nie mógł być wszędzie, więc stworzył Esther.
WYWIAD Z ROLANDEM PEREZEM
Autorem
Film jest adaptacją Pana książki, która została wydana w 2021 roku. Opowiada Pan w niej swoją historię, historię dziecka urodzonego ze stopą końsko-szpotawą, oraz o cudzie, którego dokonała Pańska matka. Skąd pragnienie, żeby opowiedzieć tę historię?
Przed śmiercią mojej matki Esther nigdy nie opowiadałem o mojej niepełnosprawności. Nikt nawet nie podejrzewał u mnie tej wady wrodzonej. Jedyne, co jest widoczne dzisiaj, to to, że jedna noga jest chudsza, a jedna stopa mniejsza od drugiej. Kiedy moja matka zmarła, chciałem opowiedzieć tę historię w hołdzie dla niej oraz dla wszystkich matek, które walczą o swoje dzieci. Chciałem dać im siłę i nadzieję, nie zapominając o niesamowitym poczuciu humoru, które cechowało moją matkę.
Ale miał Pan też inną tajemnicę, która Pana powstrzymywała…
Jestem prawnikiem i zdarzyło się, że przypadkiem moją klientką została Sylvie Vartan, zupełnie nieświadoma roli, jaką odegrała w moim życiu. Byłem przerażony, że może uznać, że ustawiłem całą tę sytuację i będzie mnie uważała za Glenn Close z „Fatalnego zauroczenia”! Przed śmiercią moja matka opowiedziała całą historię mojej przyjaciółce Sophie Davant, chociaż zakazałem jej o tym rozmawiać z kimkolwiek. Broniła się: „Prosiłeś, żeby nie mówić Sylvie, a nie Sophie”. Oczywiście Sophie powiedziała o wszystkim Sylvie. Sylvie zawsze uważała, że artyści nie zasługują na podziw publiczności. Sądzę, że moja historia zmieniła sposób, w jaki postrzega swoją profesję.
Pomimo niepełnosprawności miał Pan szczęśliwe dzieciństwo.
Moja matka nigdy nie używała słowa „niepełnosprawny”. Mieszkaliśmy na kolorowym osiedlu w 13. dzielnicy. W wieku pięciu lat wciąż poruszałem się na czworaka i spędzałem popołudnia z matką i sąsiadami. Esther dowodziła małą wioską w naszym budynku. Było jak w filmie Benigniego — życie było piękne, a wszystko wydawało mi się normalne. Miałem cudownych braci i siostry, kochającego i pracowitego ojca. Nikt się nigdy nie skarżył. Moja matka dbała o potrzeby całej szóstki dzieci — była niesamowicie zabawna.
Można odnieść wrażenie, że Pana matka nie żyła w realnym świecie.
Esther zawsze zaprzeczała rzeczywistości. Kiedy zdała sobie sprawę, że tradycyjna medycyna nie może mi pomóc, zwróciła się ku modlitwie. Czekała na cud: wytrwale, pewnie i z uporem. Przez cały czas kłócąc się z Bogiem. Miała niezachwianą pewność siebie. Miała sporą nadwagę, ale mówiła wszystkim, że taksówkarze ciągle ją podrywają, bo wygląda jak Claudia Cardinale albo jak Sophia Loren — nigdy w nic nie wątpiła. Układała włosy jak aktorka z „Dynastii”. Mówiła głośniej niż inni, uciszała ich, okłamywała wszystkich dla wyższego dobra — dobra swoich dzieci! I faktycznie udawało jej się zmieniać rzeczywistość. Czasami była zawstydzająca, ale nie można było jej nie podziwiać. Była gotową bohaterką filmową.
Film ukazał się zaledwie trzy lata po książce. To bardzo krótki odstęp czasu.
Czasem wydaje mi się, że moja mama nadal gdzieś tam w górze pociąga za sznurki! Zupełnie bez przekonania przekazałem manuskrypt producentce Sophie Tepper, jeszcze zanim książka ukazała się drukiem, podczas imprezy u naszego wspólnego znajomego. Bardzo spodobała jej się moja historia i zaproponowała, że zakupi do niej prawa. W tym samym czasie Sidonie Dumas (z Gaumont) usłyszała, jak opowiadam o mojej książce w radiu i także się nią zainteresowała. Dokładnie w tym momencie Sophie Tepper zaproponowała jej ten projekt. To był pomyślny układ planet, który pojawił się nagle, jak na zamówienie.
Producenci wybrali kanadyjskiego reżysera Kena Scotta, żeby napisał scenariusz i wyreżyserował film.
Masz na myśli Kena Pereza? On jest przedłużeniem tego cudu. Ken jest wrażliwy i skryty. Jest równocześnie łagodny i zabawny. Wniósł do filmu anglosaski dar do łączenia dramatu i komedii. Bardzo się ze sobą zżyliśmy.
Czy odwiedzał Pan plan filmowy?
Tak, kilkakrotnie. To było magiczne doświadczenie widzieć, jak mieszkanie, gdzie spędziłem dzieciństwo, zostało dokładnie zrekonstruowane. Przekazałem zdjęcia i wytłumaczyłem, jaki był układ pomieszczeń, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Było tam wszystko: niebieskie linoleum, kuchenny zlew, kanapa. To było niesamowite.
Jaka była Pana reakcja, kiedy obejrzał Pan film po raz pierwszy?
Założyłem sobie, że będę zdystansowany, żebym mógł sformułować subiektywną opinię. Jednak bardzo szybko górę wzięły emocje. Byłem niesamowicie, ale równocześnie przyjemnie zaskoczony komediowym wydźwiękiem filmu. Wielką przyjemność sprawiło mi oglądanie w roli mnie samego Jonathana Cohena.
Jaki dodatkowy wymiar, którego nie miała książka, ma ten film?
Film pokazuje to, czego ja nie dostrzegałem jako dziecko. Wydawało mi się, że walka matki o syna to naturalna rzecz. Napisałem tę historię jako radosną przypowieść, odę opiewającą życie. Kiedy po raz pierwszy obejrzałem film, zdałem sobie sprawę z nadprzyrodzonego wymiaru walki Esther. Zawsze wydawała mi się niezwyciężona. W rzeczywistości igrała z ogniem. Opieka społeczna mogła mnie zabrać, leczenie mogło nie przynieść efektów. Zrozumiałem, jak blisko było do rozdzielenia mnie i rodziców, do wsadzenie mnie w szyny, do mojej dożywotniej niepełnosprawności. Jednak moja matka była obdarzona bożą iskrą.
Jak Pana zdaniem sportretowała na ekranie Pana matkę Leïla Bekhti?
Leïla sprawiła, że zapomniałem o mojej matce. Nie wiem, jak udało jej się to osiągnąć. Fizycznie w ogóle nie są do siebie podobne, ale rozpoznaję w niej energię Esther. Absolutnie akceptuję jej cielesność w tej osobowości. Nie chciałbym niewolniczego naśladownictwa, imitacji. Leïla ukazała ją taką, jak ją odczuwa, i to zadziałało. Przywróciła ją do życia olbrzymią intensywnością. Zagrała ją z ogromną klasą. Jest fenomenalna.
Sylvie Vartan odegrała pewną rolę w Pana leczeniu, a teraz zagrała w filmie samą siebie.
Podczas osiemnastu miesięcy mojego leczenia byłem przykuty do łóżka, przed sobą miałem telewizor i byłem wpatrzony w Sylvie – w jej spojrzenie, jej gesty, jej stroje. Nauczyłem się czytać i pisać z jej piosenek. Sylvie była moim lekarstwem i do dziś jest moim talizmanem. Nie umiem być wobec niej obiektywny. Mógłbym nawet ogłosić, że śpiewa lepiej niż Maria Callas. Cieszy mnie jej radość i jestem dumny z jej sukcesów. Odczuwam wobec niej ogromną czułość. Dla niej mógłbym wziąć udział w pojedynku. Cała moja rodzina zna wszystkie jej piosenki na pamięć. Moja ulubiona piosenka to Non, je ne suis pas la même (Nie, nie jestem taka sama). Ja nie jestem taki sam dzięki niej.
WYWIAD Z KENEM SCOTTEM
Reżyserem
W jakich okolicznościach został Pan poproszony o dokonanie adaptacji książki Rolanda Pereza?
Byłem na festiwalu Alpe d’Huez, kiedy producentki z Gaumont poprosiły mnie o przeczytanie książki Rolanda. Przeczytałem ją raz, a następnie od razu wróciłem do niej po raz drugi. Podczas drugiej lektury zacząłem prace nad jej adaptacją. W książce Rolanda podobało mi się to, że opowiadał o czymś poważnym i smutnym, czyli o swojej niepełnosprawności, jednak dzięki niesamowitej osobowości jego matki Esther jego historia przepełniona jest uczuciem i humorem. Właśnie takie opowieści uwielbiam. Ta jest bardzo konkretna, ponieważ dzieje się w Paryżu, gdzie rodzina sefardyjskich Żydów mieszkała od lat sześćdziesiątych XX wieku do roku 2010, ale ma także wymiar uniwersalny. Każdy może odnaleźć siebie w przedstawionej relacji matka – syn. Jest to historia równocześnie kameralna i wielkomiejska.
O swoim spotkaniu z Rolandem Perezem mówi Pan, że to „cudowna znajomość”.
Historia życia Rolanda Pereza jest fascynująca, a on zawsze ma dla każdego czas. Miałem po pierwsze to szczęście, że trafił do mnie niezwykły materiał – zabawna i dobrze napisana powieść. Po drugie, tworząc tę adaptację, mogłem przez cały czas, w dowolnym momencie, zadać pytanie autorowi, który jest jednocześnie głównym bohaterem historii. Roland dzielił się ze mną anegdotami i różnymi szczegółami. Był fantastycznym partnerem.
Napisał Pan ten scenariusz bardzo szybko.
Do Kanady wróciłem w lutym po festiwalu filmowym Alpe d’Huez i odłożyłem na bok wszystkie moje wcześniejsze projekty. Chociaż było to wyzwanie, pisanie przychodziło mi z łatwością. Już w maju miałem gotowy pierwszy szkic scenariusza, bez rutynowego tworzenia krótkiego opisu i zarysu. Chciałem, żeby wszystko toczyło się w szybkim tempie. Pokochałem tę historię od pierwszej chwili i byłem zdeterminowany, żeby się nią podzielić z innymi. Nie tylko ja miałem takie odczucia – każdy, kto pracował przy tym filmie, był do niego entuzjastycznie nastawiony, jak gdyby Esther patrzyła na nas z góry.
Pierwsza połowa filmu to retrospekcja. Roland pisze książkę, a my słuchamy, jak opowiada nam o swoim dzieciństwie. Proszę opowiedzieć więcej o strukturze scenariusza.
Adaptacja powieści na trwający godzinę i czterdzieści minut film zawsze jest wyzwaniem, szczególnie gdy czas akcji obejmuje pięćdziesiąt lat. Ale ja lubię wyzwania. Ważne jest, aby zainteresować publiczność, aby podążała za historią, unikając tworzenia serii epizodów. To jak zmuszenie do aktywnego słuchania i za to właśnie lubię tego typu narrację. Zbudowałem ten film tak, że jego pierwsza i druga połowa są swoim wzajemnym odbiciem. W pierwszej połowie matka walczy o swojego syna, aby uwolnił się od swojej niepełnosprawności. W drugiej połowie to syn walczy o to, żeby uwolnić się od matki. Chciałem opowiedzieć historię matki, która poświęca się całym sercem i duszą swoim dzieciom, równocześnie opowiadając o wyzwoleniu. Chciałem pokazać, jak trudno jest uwolnić się od takich matek i jakie może to wywoływać poczucie winy. Jak odłączyć się od kogoś, kto dał ci tak wiele? Cały scenariusz zbudowany był wokół tego centralnego tematu.
Esther to matka, której nie można się oprzeć, nieznośna i przyciągająca uwagę. Ta postać musiała być dla Pana jako humorysty bardzo atrakcyjna.
Esther to fascynująca postać. Wydaje się, że ma niezliczoną ilość zalet i równie wiele wad. Jest niezwykle ludzka i darzy swoje dzieci bezwarunkową miłością. Jest też niebywale żywiołowa i bardzo charyzmatyczna, a przy tym po prostu kocha życie. Kiedy Esther wchodzi do pokoju, wszystkie oczy zwracają się na nią. Jednak równocześnie jest manipulatorką, jest irracjonalna i nie gryzie się w język, czasem kłamie jak z nut. Esther jest przede wszystkim bohaterką, która uruchamia zarówno dramat, jak i komedię.
Czy scenariusz jest wierny książce?
Musiałem podjąć pewne decyzje, pominąć niektóre fragmenty, które nie dodawały nic do historii, którą chciałem opowiedzieć, skondensować wydarzenia i zmieścić je w ograniczonych ramach czasowych, dopasować je do rytmu kinowej opowieści. Ponieważ tak bardzo pokochałem tę książkę i miałem zaszczyt zbliżyć się do Rolanda, nigdy nie miałem poczucia, że go zdradzam i działam wbrew jego wizji. Wykorzystałem ten sam ton i sposób ekspresji, jaki odnalazłem w powieści. Denerwowałem się, kiedy miałem pokazać film Rolandowi. Przecież opowiada o jego życiu
Oczywiście. Jak opisałby Pan ten film? Czy jest to komedia? Przypowieść? Opowieść o dorastaniu? Odyseja głównego bohatera?
Ten film można określić na wszystkie te sposoby. To kameralny i epicki dramat. To dramatyczna komedia pełna emocji, humoru i głębi. Film opowiada o niepełnosprawności, ale jego ton nie jest ciężki dzięki postaci Esther i jej ekstrawagancji.
Czym się Pan inspirował?
Lubię komedie, które równocześnie oferują ciekawą historię. Lubię opowiadać dramatyczne historie, budować napięcie, a potem używać śmiechu, żeby je rozładować, dać widzom katharsis. Za to uwielbiam komedie Billy’ego Wildera: są bardzo eleganckie. Aktorzy w filmach Wildera są zawsze wyjątkowo dobrzy i niesamowicie zabawni, a mimo to wierzymy w ich cierpienia. Śmiech jest przeciwwagą dla dramatu. Rodzi się z dramatycznego napięcia. Uwielbiam tego rodzaju komedie. Potrzebni są do tego aktorzy, którzy to rozumieją i potrafią niezauważalnie przejść od dramatu do komedii i z powrotem.
Proszę opowiedzieć o wyborze aktorki do roli Esther.
Do roli Esther była potrzebna aktorka silna, charyzmatyczna, wrażliwa, z naturalną inklinacją do komedii. Ponadto musiała to być aktorka, która może zagrać postać w wieku od 35 do 85 lat. Wydało mi się, że Leïla będzie po prostu idealna. Wysłaliśmy do niej scenariusz i czekaliśmy. Była zajęta i trochę czasu zajęło jej przeczytanie go. Jednak gdy już to zrobiła, zadzwoniła do mnie i jasno wyraziła swój podziw dla tego projektu.
Jonathan Cohen zagrał Rolanda.
Początkowo nie było to oczywiste. Ludzie nie wierzyli, że Jonathan może zagrać syna Leïli – przecież jest od niej starszy! Jednak w chronologii wszystko wyszło świetnie, chociaż zagadka jest skomplikowana. Jonathan wiele wniósł do tej postaci. Dał jej ogromną głębię, zachowując pogodny, komediowy ton. Wybrałem aktorów obdarzonych wewnętrznym światłem. Z nimi czujesz, jakbyś chodził po linie. Z łatwością przechodzą z jednej strony na drugą. Są jak linoskoczkowie. Właśnie to wyczuwam u Leïli i Jonathana. Na przykład, kiedy postać grana przez Jonathana, odwiedza swoją matkę w szpitalu, jest to smutny moment, jednak on reaguje w sposób, który nieco odmienia tę scenę i nadaje jej komediowy ton. Podobnych cech szukałem u odtwórców pozostałych ról. Joséphine Japy i Lionel Dray mają podobne umiejętności i głębię. To samo mogę powiedzieć o Jeanne Balibar, Anne Le Ny oraz o młodych aktorach, z którymi miałem szczęście pracować przy tym filmie.
Czy znał Pan wcześniej repertuar Sylvie Vartan?
Mieszkam w Quebecu, ale urodziłem się w Nowym Brunszwiku, więc mam podwójne pochodzenie kulturowe. Mój ojciec mówi po angielsku i wychowałem się na amerykańskiej telewizji. Znałem niektóre z piosenek Sylvie, ale nie do końca miałem świadomość rozmachu jej kariery i skali rozpoznawalności. Miała niesamowite życie. Historia o tym, jak ważna może być więź między artystką a jednym z jej wielbicieli, głęboko mnie poruszyła. Uznałem to za fascynujące. Nie zawsze doceniamy to, jak pozytywny wpływ mają na nas artyści – nie zawsze zdajemy sobie sprawę, jak historie, które opowiadamy w filmach, w telewizji, w teatrze, na estradzie mogą wpłynąć na innych ludzi. To wydaje mi się jeszcze bardziej prawdziwe dziś, kiedy ludzie oglądają jeszcze więcej telewizji i filmów.
Więc miał Pan to szczęście, żeby pracować z Sylvie Vartan?
W naszym filmie Sylvie Vartan gra samą siebie. Bardzo chciała, żeby ta historia została opowiedziana. Ona i Roland są blisko związani. On wiele dla niej znaczy. Na planie była bardzo skupiona i niezwykle zaangażowana. Byłem pod wrażeniem pracy z taką ikoną jak ona.
Jak przebiegały zdjęcia? Można zakładać, że nastrój na planie był bardzo przyjemny.
Zależało mi na tym, aby uchwycić ducha powieści. Chciałem, żeby było przyjemnie i żeby wszyscy podczas kręcenia zdjęć byli szczęśliwi. Otaczali mnie utalentowani ludzie, a kiedy wybierzesz właściwych ludzi, wszystko idzie gładko. Byliśmy bardzo skupieni. Komedia wymaga tego, żeby być szczerym i uważnym. Na planie wszystkich nas łączyła pasja dla tego projektu. Podobnie jak Sylvie Vartan, wszystkim bardzo zależało na opowiedzeniu tej historii.
Czy chciałby Pan podzielić się jakimś szczególnym wspomnieniem z planu?
Z przyjemnością wspominam dzień, kiedy kręciliśmy scenę ślubu Rolanda i Litzie. Z setki statystów ponad osiemdziesiąt osób to byli członkowie rodziny Rolanda lub jego znajomi. Wielu z nich brało udział w ich prawdziwym ślubie. Kiedy zobaczyli aktorkę Joséphine Japy w wiernej kopii sukni ślubnej Litzie, byli bardzo wzruszeni. Syn Rolanda – Harold – nosi krzesło z Joséphine podczas tańca hora – to bardzo wymowny symbol. Wszyscy śpiewali, uśmiechali się ibyli zachwyceni, że tam są, choć był to długi dzień zdjęciowy.
Lubi Pan kręcić rodzinne historie.
Kiedy piszę scenariusz, staram się za bardzo nie zastanawiać, po co to robię. Za każdym razem okazuje się, że opowiadam o rodzinie. Niekoniecznie o mojej rodzinie, chociaż fikcja pozwala mówić o rzeczach, których normalnie nie mógłbyś lub nie śmiałbyś opowiadać. Uważam, że fikcja przybliża nas do prawdy. Nie napisałbym scenariusza o mojej matce, ponieważ jej życie było mniej spektakularne niż życie Esther, ale widzę w Esther trochę cech mojej matki. Matki są przy nas w bardzo ważnym, kształtującym nas okresie naszego życia.
Co chciałby Pan, aby widzowie zapamiętali z tego filmu?
Ten film nie próbuje nam wmówić, że życie jest łatwe. Mówi nam jednak, że warto żyć. Bardziej wierzę w ludzi niż w świętości, pod tym względem, że świętość wyrasta z człowieczeństwa, z dobra, które czynimy wokół nas, oraz z relacji, które tworzymy. Może wydawać się, że w dzisiejszych czasach życie we wspólnocie z innymi jest trudne do osiągnięcia, ale ja wierzę, że to jest możliwe. Trzeba podejmować wysiłki, żeby to się udało. Są sposoby, aby sprawić, że życie będzie piękne i aby odbudowywać solidarność międzyludzką. Życie nigdy nie jest bezbolesne i w wyraźny sposób życzliwe. Mam nadzieję, że filmy takie jak ten przypomną nam o zaletach wspólnego życia. Potrzebujemy takich historii, historii o człowieczeństwie.
I nie wierzy Pan w cuda?
Uważam, że historia Rolanda to najpiękniejszy z cudów.
WYWIAD Z LEÏLĄ BEKHTI
Esther Perez
Jak trafił do Pani ten projekt?
Nie było w tym nic niezwykłego. Dostałam scenariusz i kiedy zobaczyłam na nim nazwisko Ken Scott, of razu wiedziałam, że wezmę w tym udział. Uwielbiam „Starbuck”. Kiedy skończyłam czytać, poczułam coś rzadkiego – to było uczucie, których scenariusze niemal nigdy we mnie nie wywołują.
Postać Esther od razu mnie urzekła. Jest wielowymiarowa, uniwersalna i obecna przez kilka dekad. Pomysł, że będę ją odgrywać na przestrzeni tak długiego czasu, był początkowo onieśmielający. Ale po kilku dniach przemyśleń sprawa była jasna – nie mogę powiedzieć „nie”. Ta rola wołała mnie do siebie.
Zadzwoniłam do Kena i nasza przygoda się zaczęła. Wkrótce potem poznałam Rolanda Pereza – autora książki. Jednak, poza tym, że jest pisarzem, jest przede wszystkim synem Esther. Poświęcił mi wiele uwagi i udzielał wskazówek, jednak dał mi wolność jako aktorce, abym sama opracowała tę rolę, równocześnie pozostając prawdziwą wobec postaci tej wyjątkowej kobiety.
Jak opisałaby Pani graną przez siebie postać?
Dzięki niej niemożliwe stało się możliwe, bo taka była jej natura – była zabawna i zdeterminowana, intensywna i w pełni oddana. Jednak przede wszystkim była odważna. Głębia jej postaci niezwykle mnie zainspirowała, zarówno jako aktorkę,jak i matkę. Niesamowite jest to, że Roland napisał tę powieść, aby oddać hołd swojej matce, ale równocześnie nieświadomie dał mi możliwość, abym złożyła hołd wszystkim matkom, również mojej. Ponieważ prawda jest taka, że wszystkie mamy są bohaterkami bez peleryn. Zdeterminowanej matki nic nie powstrzyma. Może stanąć przeciwko całemu światu – sama jedna – i zachować wiarę, kiedy wszyscy inni już zwątpili. Na tym polega ich siła i supermoc.
Co powiedział Roland, kiedy po raz pierwszy zobaczył na ekranie, jak sportretowała Pani jego matkę?
Roland przyszedł zobaczyć film ze swoimi dziećmi. Kiedy na nich patrzyłam, zdałam sobie sprawę, jak ważna była dla nich ta rola. W czasie zdjęć Esther stała się dla mnie po prostu postacią. Jednak tego wieczoru oni przyszli i przynieśli ze sobą wspomnienie swojej matki i babki. Bałam się, że nie podołałam. Po projekcji przytuliliśmy się. Czasem emocje są tak silne, że żadne słowa nie są wystarczające. Byli bardzo wzruszeni. Następnego dnia Roland powiedział mi: „Dziękuję. Mały chłopiec, którym kiedyś byłem, został uzdrowiony podczas tego seansu”.
Jest to tragiczna historia, jednak Esther odmawia poddania się. Jej pozytywne myślenie jest niepodważalne – nic nie jest w stanie jej złamać. Wydaje się, że trudy życia po niej spływają, nigdy jej nie załamując. Najważniejsza część jej misji może się powieść tylko dzięki światłu i radości.
Ze wzruszeniem ogląda się, jak gra Pani Esther w wieku od 30 do 85 lat. Na czym polega przygotowanie się do tak złożonej roli?
Kluczowym elementem i jednym z najważniejszych powodów, dla których zgodziłam się przyjąć tę rolę, była możliwość zagrania osoby w podeszłym wieku. Na szczęście bardzo wspierał mnie niesamowity zespół makijażystów i charakteryzatorów. Dzięki nim moja fizyczna transformacja wydawała się bardzo realistyczna. Mając ten efekt, musiałam tylko przywołać postać do życia– obmyślić sposób, w jaki mówi, porusza się i gestykuluje – a co najważniejsze obdarzyć ją duszą, bijącym sercem.
Nie miałam zaszczytu poznać Esther. Znałam ją tylko ze wspomnień Rolanda i ze scenariusza Kena. Musiałam zatem znaleźć jakieś osobiste odwołanie, którym się kierowałam – dla mnie była to moja babcia, z którą zawsze miałam głęboką i szczególną więź.
Jonathan Cohen zagrał rolę Pani syna. Jak układała się wasza współpraca?
Nigdy nie zapomnę pierwszego dnia na planie. Było wiele obaw. W prawdziwym życiu jesteśmy bliskimi znajomymi, a tutaj musieliśmy wejść w dynamikę wyjątkowej relacji matka – syn. Tę więź musieliśmy wymyślić i zbudować od podstaw. Wspaniałe we współpracy z kimś, kogo się tak dobrze zna, jest to, że świetnie się nawzajem rozumieliśmy. Spotkaliśmy się kilka tygodni przed rozpoczęciem zdjęć, żeby obmyślić właściwą dynamikę, właściwe reakcje, żeby stworzyć nasz duet Esther – Roland. Kiedy pierwszego dnia zdjęciowego spotkaliśmy się ponownie, ja byłam postarzona makijażem, ale, co dziwne, gdy nasze oczy się spotkały, nasza relacja zadziałała niemal bez wysiłku. Jego spojrzenie mnie wzmacniało, podobnie jak spojrzenie Lionela Draya, prawdziwie wybitnego aktora. Miałam ogromnie szczęście, że partnerowali mi tacy artyści.
Jakie szczególne wspomnienie wyniesie Pani z tego projektu?
To wyjątkowe wspomnienie nazywa się Sylvie Vartan. Mam na myśli w szczególności nasze pierwsze spotkanie. Byłam nieco zdenerwowana i natychmiast wyczułam jakieś napięcie. Nie rozumiałam tylko dlaczego…, dopóki mi tego nie wyjaśniono: ona mnie nie rozpoznała. Dla niej byłam po prostu osiemdziesięcioletnią staruszką, która zaczęła z nią rozmowę. To niesamowita i bardzo inspirująca kobieta. Oczywiście jest ikoną, ale równocześnie ciepłą, uprzejmą i wspaniałomyślną osobą. Poza legendą poznałam także osobę, która sprawiła, że cud Esther był możliwy. Była poniekąd pierwszą nauczycielką Rolanda: to na jej piosenkach uczył się czytać i pisać. Kiedy pomyśli się, że później Roland został jej prawnikiem… Cała ta historia wydaje mi się jednym wielkim cudem.